Dzielnica Obiecana.
Pierwsza polska powieść w Uniwersum Metro 2033 już za tydzień w księgarniach!
Dziś prezentujemy pierwszy fragment!
W roku 2010 w Polsce ukazała się postapokaliptyczna powieść Dmitrija
Głuchowskiego Metro 2033, która
zapoczątkowała serię książek Uniwersum Metro 2033. W tym cyklu wydawnictwo
Insignis opublikowało pięć tytułów rosyjskich autorów oraz jeden pisarza włoskiego.
Przyszedł czas na Polskę!
Do wzięcia udziału w projekcie został zaproszony Paweł
Majka, uznany autor opowiadań fantastycznych. Akcję powieści umiejscowił w
swoim rodzinnym mieście – Krakowie i
Nowej Hucie, dzielnicy, która kiedyś została stworzona jako miasto
przygotowane na przetrwanie ataku nuklearnego w licznych schronach atomowych.
Dzielnica Obiecana
to wizja postapokaliptycznego Krakowa w 2033 roku. W podziemnych schronach Nowej Huty mieszkają ci,
którzy przetrwali nuklearną zagładę. Każdy dzień oznacza dla nich walkę, każdy
miesiąc przynosi nowe zagrożenia. Wśród strzępów cywilizacji przeżycie
kolejnego roku zakrawa na cud.
Zmuszeni do ucieczki mieszkańcy Nowej Huty ruszają na
poszukiwanie mitycznego raju – Kombinatu. Nie wiedzą jeszcze, że z
niedostępnego dla nich centrum Krakowa nadciąga przerażająca horda, która
odmieni znany im świat.
Zapraszamy do wysłuchania pierwszego fragmentu z Dzielnicy
Obiecanej w interpretacji Krzysztofa Banaszyka.
Fragment jest dostępny do zapoznania w formie audiobooka:
Bądź jako tekst:
Fragment pierwszy: Horda
Dziesiątki
pazurów, niewielkich, ale mocnych i ostrych, zachrobotało niecierpliwie o dach
helikoptera, tymczasowego schronienia mężczyzny. Mężczyzna ów poruszył się
niespokojnie, przypadkowo potrącając szkielet wygodnie ułożony w fotelu pilota.
Dawno oderwana od reszty kośćca czaszka, którą ledwie dzień wcześniej nasadził
na pozostałości kręgów szyjnych, stoczyła się teraz i upadła na podłogę z
cichym stuknięciem. Westchnął smutno. Wszystko się tu waliło. Czas najwyższy
się stąd zbierać.
Sięgnął po
czaszkę, by na powrót złączyć ją z resztą szkieletu. Odkąd wyłuskał ją z
owalnego, białego, chłodnego w dotyku hełmu, który przez wiele tygodni
pozostawał jego ulubionym nakryciem głowy, czuł wobec niej swego rodzaju zobowiązanie.
Nagle
zamarł. Nadchodziły!
Wyjrzał
przez jedno z potrzaskanych okien śmigłowca, który niegdyś, u kresu czasów
ludzi, niszczycielska siła zrzuciła z nieba u stóp Podwójnej Wieży,
wyrastającej ponad płonące miasto. Matka twierdziła, że widziała upadek
maszyny, ale mężczyzna wcale nie był pewny, czy mówiła prawdę. Zrozumiał już,
że wiele jej opowieści musiało mijać się z rzeczywistością, część z nich
zatarła się zresztą w jego pamięci. Z trudem przypominał sobie samą Matkę –
steraną życiem kobietę, która zmarła, kiedy jeszcze był dzieckiem. Jej twarz
spowiły mroki czasu; potrafił z nich wyłowić tylko głos, którym opowiadała mu
baśnie o dawnych ludziach.
Świat, który
mu opisywała, nie mógł być prawdziwy. Mężczyzna nie mógł wyobrazić sobie
rzeczywistości bez ruin, bez bólu płynącego z wnętrza własnego ciała, bez
wiecznie zachmurzonego nieba, bez nieustającego głodu i samotności –
wszystkich tych ponurych, nieodłącznych towarzyszy życia. Podwójną Wieżę
pokrywał wówczas zielony dach, a wielobarwne szyby w jej strzelistych oknach
chroniły jej wnętrza. Ich resztki mężczyzna znajdował na podłodze w pobliżu
drzwiorzeźby, u stóp dziwnych stworów o częściowo spalonych twarzach.
Matka twierdziła, że drzwiorzeźba była słynna na cały świat i że ludzie,
by ją podziwiać, ściągali tu z najdalszych stron. Mężczyzna spędzałby pod nią
całe dnie nawet bez tych opowieści. Fascynowały go nadpalone postaci, z których
spływała wielobarwnymi falami farba, fascynowały puste twarze, na których ogień
wypalił wieczną ciemność. A najbardziej fascynowała go jedna, nienaruszona
twarz kobieca. Wyobrażał sobie, że tak mogła wyglądać Matka.
Gdyby mógł,
odchodząc, zabrałby drzwiorzeźbę ze sobą. Za nią będzie tęsknił najbardziej.
Choć
otaczały go strzępy świetności minionego świata, mężczyźnie trudno było
uwierzyć, że kiedyś po niebie latały maszyny, wodę dostarczano do każdego
mieszkania, żywność sama czekała na ludzi w miejscach, których nazwa, wraz z
wieloma innymi, zatarła się mu w pamięci. Nie umiał wyobrazić sobie morza,
baśniowych miast z mnóstwem wież wyższych nawet od tej, w której mieszkał. W
opowieściach Matki wielkie ludzkie skupiska budowano ze szkła i światła i nigdy
nie zapadała nad nimi ciemność.
W pełnym
cudów świecie z opowieści Matki na pewno nie było tego stada psów, które coraz
szybciej, choć wciąż ostrożnie, zbliżało się do wraku śmigłowca.
Zwierzęta
zachowywały czujność. Najpierw pojawili się zwiadowcy – trzy drobniejsze
psiaki, zwinne i szybkie. Powarkiwały zaniepokojone. Przybyły tu tropem
mężczyzny, który uciekał im aż spod Zamku.
Trzy dni
krążył w cieniu jego dumnych, budzących lęk murów, by poznać tajemnice tej
monumentalnej budowli. Nie wspiął się na porośnięte ciemnym bluszczem blanki.
Bał się tego, co żyło w lochach twierdzy. Nigdy nie widział tych stworzeń, ale
wyczuwał ich ból i wściekłość. Jeśli nawet były jakoś spokrewnione z Matką, już
dawno odrzuciły wszystko, co mogło je łączyć z człowieczeństwem. O ile
mężczyzna wiedział, nie opuszczały Zamku
i bytowały
bądź to zjadając siebie nawzajem, bądź łowiąc ptaki, uparcie próbujące wić
gniazda wśród zamkowych wież. Być może w lochach żyło coś jeszcze, na co
polowały, mężczyźnie trudno jednak było sięgać swymi zmysłami tak głęboko pod
ziemię. Już same mury stanowiły poważną przeszkodę. Gdy po raz pierwszy sondował
przez nie wnętrze Zamku, musiał odpoczywać potem przez wiele godzin.
W grocie pod
Zamkiem żyła jeszcze inna bestia, ciężka i powolna, ale groźniejsza nawet od
stworów zza murów. Przypominała mężczyznę na tyle, że kiedyś zdołał się z nią
porozumieć. Ich umysły dotknęły się z oddali i przez moment poczuł się tak
szczęśliwy, jak wówczas, gdy żyła jeszcze Matka. Zorientował się, że coś jest
nie tak, gdy dotarło do niego, że kroczy środkiem ulicy, jakby nigdy nic, jakby
w ruinach kamienic nie czaiły się żadne niebezpieczeństwa. Bestia z groty
omamiła go, oszukała. Dotknęła jego najskrytszych pragnień i przyciągała ku
swojej jamie, by go w niej pożreć, jak dziesiątki, a może i setki innych
stworzeń. Nie musiała się nawet ruszać z miejsca. Rozsyłała swój zew na wszystkie
strony miasta. Dotykała myśli i pragnień żyjących wśród ruin istot, pobudzała
ich marzenia i wabiła ofiary ku sobie. Ciężka, powolna i leniwa, rosła w grocie
pod Zamkiem, pozornie ignorując jego mieszkańców, którzy wydawali się odporni
na jej zew.
W
przyszłości będzie musiało dojść do wojny między tymi dwoma rodzajami potworów,
pomyślał. Nie zamierzał się w nią mieszać. Długo trzymał się z dala od bestii.
Był jednak zadowolony, że ją spotkał. Nigdy nie przestała go nawoływać, a on
uczył się od niej zewu i rósł w siłę. Być może teraz zdołałby ją nawet pokonać,
ale nie zależało mu na tym. W ogóle nie powróciłby pod przeklęty Zamek, gdyby
nie psy.
Przybyły w
okolice Zamku ledwie tydzień wcześniej. Być może zwabiła je bestia, mogły też
wędrować w poszukiwaniu pokarmu. Plac przed Podwójną Wieżą, ku któremu starał
się je wabić Mężczyzna, mógł się im wydawać kuszącym, pełnym mięsa terenem.
Ptaki mieszkały w kikutach wież, których miedziane dachy spłynęły z
murów, gdy niebo zamieniło się w burzę ognia. Sypiały też na dziwnym długim
budynku, przecinającym plac na pół. Mężczyzna nie mógł zrozumieć, jakiemu
celowi mogła służyć ta niewysoka budowla. Może była pomnikiem pychy, wejściem
do znajdujących się pod placem podziemi pełnych skarbów? Ludzie sprzed kataklizmu
byli zdaniem mężczyzny dumni, ale i szaleni od bogactw i przesytu. Wszystko
robili z niepotrzebnym rozmachem. Byli zdolni postawić budynek tylko po to, by
dać upust swojej radości ze zgromadzonych pod ziemią skarbów. Mężczyzna prawie
ich za to polubił. Zostawili mu w spadku prawdziwe cuda – modele mężczyzn i
kobiet sprzed wieków, obrazy, przedstawiające jak wyglądało starożytne życie,
korale, które z takim zadowoleniem zakładał na swój skórzany płaszcz. Były tam
nawet stalowe hełmy i miecze! Zwłaszcza hełmy pokochał i nosił na zmianę –
każdy innego dnia – ozdabiając je znalezionymi w skarbcu klejnotami. A potem
odkopał w gruzach jednej z zawalonych ścian dziwny mechanizm zakończony czymś,
co przypominało zabawne szkła, jakie wkładali w oczy mężczyźni na obrazach.
Wyrwał z mechanizmu okrągłe szkło w metalowej oprawie, przymocował do niego
skórzaną opaskę i nosił je na czole niczym koronę. Czasem opuszczał je na oko,
by przez nie przyglądać się światu. Bywało, że sądził, iż obserwowane przez
szkło nieco zamazane, odrealnione miasto jest lepszym miejscem. Wydawało mu
się, że dostrzegał przez porysowany okular świat z opowieści Matki. Po placu
wędrowali ludzie, tłumy ludzi. Zdumiewało go to, że się nie bali. Nikt ich nie
atakował, a na nieuszkodzonych wieżach co godzinę trębacz wygrywał tę sama
melodię.
W istnienie
trębacza mężczyzna wierzył. Znalazł jego zwłoki – wyszczerzony radośnie
szkielet w ciemnym mundurze ze złotymi naszywkami. Sam mundur nie wyglądał
szczególnie interesująco, ale naszywki i lśniące guziki sprawiły mężczyźnie
wiele radości. Oderwał je i naszył na jeden ze swoich płaszczy. Jednak bardziej
uradowała go leżąca pod szkieletem trąbka. Była pogięta i z trudem dawało się z
niej wydobyć jakikolwiek dźwięk, lśniła jednak złotem i mężczyzna czuł się
szczęśliwy jak dziecko, ilekroć patrzył na nią i jej dotykał.
Nigdy się z
nią nie rozstawał. Teraz pogładził ją kciukiem, by dodać sobie otuchy przed
starciem z psami.
Z dachu
śmigłowca poderwały się ptaki i odleciały ku wyżej położonym, bezpieczniejszym
schronieniom. Lepiej wziąć z nich przykład.
Mężczyzna
wyskoczył z kryjówki prosto przed jednego z psich zwiadowców. Kopnął zaskoczone
zwierzę i rzucił się do ucieczki. Dwa pozostałe natychmiast pognały za nim.
Utrzymywały bezpieczny dystans. Ten zaatakowany podniósł się z ziemi, zadarł
niewielki trójkątny łeb o białym pysku i czarnych, sympatycznie klapniętych
uszach i zawył – długo, przejmująco, prawie smutno, z jakąś tęsknotą, która
dotknęła i mężczyznę. Spróbował sięgnąć umysłem psa, ale ten stawił opór. No
tak, skoro potrafiły opierać się bestii, musiały też radzić sobie z podobnymi
jej istotami.
Myśl, że
mógłby przypominać bestię – zamknąć się w jakiejś jamie, może nawet w skarbcu
pod placem, i przyzywać do siebie oszołomione ofiary – rozbawiła mężczyznę, tak
że aż zachichotał w biegu. Bestia była potężna, groźna… ale przy tym głupia.
Nie rozumiała, że największą siłą tego świata jest ruch, zdolność szybkiej
ucieczki. Któregoś dnia jakieś odpowiednio silne stado przyjdzie do niej nie po
to, by dać się pożreć, lecz by tygodniami sycić się jej wielkim cielskiem.
Kiedyś, ale
jeszcze nie dziś. Psy nie były dość silne. Bestia poradziłaby sobie z nimi, ale
mężczyzna nie zamierzał pozwolić na takie marnotrawstwo.
Na wycie
zwiadowcy odpowiedziały ujadania z różnych stron. Rozpoczęło się prawdziwe
polowanie.
Mężczyzna
przyspieszył, by jak najszybciej znaleźć się wewnątrz podłużnego budynku
postawionego nad skarbcem. Pośrodku znajdowało się przejście na drugą stronę
placu. Psom mogło się ono wydać idealnym miejscem, by dopaść upatrzoną ofiarę.
Nie odwracał
się. Nie musiał. Wyczuwał kolejne psy wypadające z placu za Podwójną Wieżą. To
już nie byli mali zwiadowcy, ale wielkie psiska, potomkowie zwierząt hodowanych
do walk i polowań. Owszem, znacznie schudły i nauczyły się żyć na diecie,
składającej się wyłącznie z mięsa upolowanych stworzeń – czy to ludzi,
czy zwierząt – ale były silniejsze i groźniejsze od swoich udomowionych
przodków. I wyglądały inaczej…
Nie tylko
dlatego, że były dzikie. Zostały dotknięte bólem świata, a on je odmienił, tak
jak każdą żywą istotę i każdy aspekt rzeczywistości. Kiedyś objawiał się w
płomieniach, potem w mrozie i ciemności. W końcu stał się tak maleńki, że aż
niewidzialny. Pożary ustąpiły, gdy strawiły cały przeznaczony im pokarm, a mróz
i wielka ciemność przeminęły same z siebie. I choć ból przestał być
widowiskowy, wciąż istniał. Przenikał wszystko.
Skręcał
mężczyźnie trzewia i czasem zmuszał go do plucia krwią. To ból, unoszący się w
powietrzu i przenikający mury, obecny w jedzeniu i wodzie, sprawił, że
mężczyzna potrafił dotykać umysłów innych stworzeń. Ból wiele mu odebrał, ale w
zamian ofiarował ten właśnie dar; dar, który zapewnił mężczyźnie przeżycie.
Mężczyzna
nie był wyjątkiem ani wybrańcem. Ból obdarował także innych ludzi, a nawet
zwierzęta i rośliny. Nie każdy jednak potrafił radzić sobie równie dobrze z
darami bólu i mężczyzna znajdował czasem szczątki tych, którzy je odrzucili.
Dwa dni ucztował przy ciele konia o trzech głowach. Innym razem przez tydzień
ukrywał się przed grupą pochodzących od ludzi istot o błoniastych, nielotnych
skrzydłach. Ścigały go po całej okolicy i wygnały nawet z gniazda w wieży.
Wtedy nie umiał jeszcze posługiwać się darem, więc zabiłyby go w końcu, gdyby
pewnego dnia z rozpaczliwym wrzaskiem nie rzuciły się z wieży i nie
roztrzaskały o kamienne płyty placu.
Ból miał
swoje dary i dla psów. Dwa ze ścigających mężczyznę zwierząt posiadały po trzy
pary nóg. Inny, naprawdę wielki i niepokojąco szybki, otrzymał od bólu
rozdwojoną paszczę – wewnątrz pyska ukrywał drugi z dodatkowymi szeregami
zębów.
Największym
darem ból obdarował basiora – przewodnika sfory. Pies wyrósł tak, że gdyby
stanął przy mężczyźnie, sięgnąłby mu do piersi. Ale to nie wszystko. Mężczyzna
przed trzema dniami dotknął jego umysłu i ze zdumieniem odkrył, że pies
potrafił myśleć niemal jak człowiek. Zdolny był analizować sytuację, wyciągać
wnioski i planować, a nawet wspominać i… śpiewać. W myślach basior śpiewał o
łowach, o bólu i o świecie pełnym śmiercionośnych zagrożeń. Śpiewał nie słowami,
lecz obrazami splatanymi ze wspomnień i marzeń.
„Zabiję cię”
– przekazał mu obrazami basior, gdy wyczuł, że mężczyzna podgląda jego śpiew.
„Zabij!” –
odpowiedział mężczyzna, ale już tylko ubogimi słowami, nie zdołał bowiem
jeszcze nauczyć się języka obrazów i skojarzeń, jakie przynosiły zapachy,
których nie potrafił nawet nazwać. – „Zabij! Zabij! Zabij!”
Jakimż cudem
natury był ten wielki pies! Nie mógł wpaść w łapy bestii! Nigdy!
Psy nie były
głupie. Nie wbiegły za ofiarą w cień długiej budowli. Część zatrzymała się
przed wejściem, a pozostałe rozbiegły się, by otoczyć budynek.
Mężczyzna
zyskał kilkanaście sekund. Dobrze.
Były dla
niego zbyt szybkie. Nie zdołałby im długo uciekać. Do tej pory radził sobie, bo
lepiej znał okolicę. Dwa dni przygotowywał kryjówki na trasie spod Zamku do
Placu. Teraz nareszcie sfora znalazła się w jego królestwie.
Wybiegł na
drugą stronę Placu. Psy rzuciły się ku niemu z obu końców długiego budynku.
Potrzebowały zaledwie kilku chwil, by wreszcie go dopaść.
Dobrze!
Te, które do
tej pory obstawiały wyjście, teraz odważyły się rzucić w przejście i wybiec za
mężczyzną. Prowadził je basior.
Dobrze!
Mężczyzna
zatrzymał się i odwrócił ku przewodnikowi stada. Sięgnął za pazuchę, do
ukrytego pod płaszczem worka. Wyjął zeń rdzawą obręcz przystrojoną dziesiątkiem
ozdób – kawałkami barwnego szkła, złotymi pierścieniami wydobytymi z ruin
sklepu jubilera, pogruchotanymi zegarkami i pochodzącymi z różnych czasów
monetami, które można było znaleźć na placu i pod nim.
Skoro został
królem tego miejsca, zrobił sobie koronę na wzór tych, jakie widział na
obrazach w podziemnym skarbcu.
Teraz
założył ją na głowę. Niech psy wiedzą, z kim mają do czynienia!
Te, widząc,
że ofiara przestała uciekać, zwolniły. Powarkując, otoczyły mężczyznę. Basior
wystąpił naprzód. Rozglądał się zdenerwowany. Coś mu wyraźnie nie pasowało.
Nim
przewodnik stada zdążył skoczyć mężczyźnie do gardła, ten wydał rozkaz.
Z dachu
długiego budynku zeskoczyły ukryte na nim dotąd gargulce. Mężczyzna nie znał
pochodzenia tych stworzeń. Może kiedyś były nawet ludźmi? Posiadały coś na
kształt chwytnych dłoni, ale zakończonych mocnymi pazurami. Były stosunkowo
niewielkie, mniejsze od psów, ale szybkie i zawzięte. Opadły zaskoczoną sforę,
przytłaczając ją liczebnością – psów było ledwie dwanaście, zaś gargulców ponad
trzydzieści. A przecież nie przybyły same!
Z nieba
sfrunęły ptaki. Uderzały na walczących i odskakiwały. Wrony i kawki o
przerośniętych dziobach, stado gołębi o zjednoczonym umyśle, podległym teraz
wyłącznie rozkazom mężczyzny. O tak, szkoła bestii bardzo się przydała!
Mężczyzna dowodził armią!
Psy walczyły
dzielnie i mężczyzna poczuł wzruszenie, widząc ich odwagę i nieustępliwość.
Starały się wyskakiwać w górę ku atakującym je ptakom, zrzucały z siebie
gargulce i próbowały rozszarpywać im gardła. Tyle że armia mężczyzny
praktycznie nie ponosiła strat. Na pomoc obalonemu przez jakiegoś psa
towarzyszowi natychmiast ruszały dwa albo i trzy inne.
Przerażone
psy nie umiały tak współpracować. Basior zdołał je wiele nauczyć, ale to nie
wystarczyło. Nie były przygotowane na walkę ze zdyscyplinowaną armią, dowodzoną
przez niezwyciężonego króla. Ginęły jeden po drugim, skowycząc rozpaczliwie i
usiłując walczyć do końca.
Mężczyzna
zapłakał nad poległymi wrogami. Nie mógł ocalić wszystkich. Jego armia także
musiała jeść.
Skupił się
na basiorze, który teraz walczył z kilkunastoma przeciwnikami jednocześnie.
Wciąż udawało mu się stawiać im czoła. Walka i strach wprawiły go w dzikie
uniesienie, w szał. Wiedział, że przegrywa i że zginie. Zaczął po swojemu
śpiewać, lecz teraz była to pieśń śmierci.
Bardzo
dobrze!
Mężczyzna
uderzył w ten skupiony na walce umysł i rozerwał jego wolę, tak jak wcześniej
rozrywał i tłamsił wolę wszystkich swoich żołnierzy. I basior, który przez tyle
dni stawiał mu opór, wreszcie uległ.
Jak dobrze
było stać się nareszcie basiorem!
Mężczyzna
stał pośrodku dogasającej już bitwy i cieszył się wszystkimi tymi umysłami,
które teraz jednocześnie współdzielił. Czuł podniecenie ptaków i głód
gargulców; strach i ból psów; dumę zwycięzców. Choć zamknął oczy, widział świat
poprzez dziesiątki spojrzeń swoich poddanych, do których teraz – nareszcie! –
zaliczał się także basior i kilka ocalałych psów z jego sfory.
Dobrze!
Dobrze! Cudownie!
Wielki pies
podszedł do mężczyzny. Mięśnie gargulców napięły się, zaniepokojone stwory
gotowe były skoczyć na basiora i w mgnieniu oka rozerwać go na strzępy.
Niepotrzebnie.
Mężczyzna uspokoił poddanych.
Pies
pochylił łeb i polizał dłoń mężczyzny. Od teraz jego siła i jego pieśń należały
do Króla.
Mężczyzna,
wciąż obecny w psim umyśle, pochylił się nad swoim nowym podwładnym. Pogłaskał
go po łbie pokrytym krótką, ostrą sierścią i poczuł przyjemność, jaką ten gest
sprawił i jemu, i psu.
–
Będziesz dowódcą – wyszeptał w psie ucho. – Dowódcą mojej wielkiej armii.
Powędrujemy przez świat. Wyprostował się, by spojrzeć na wschód.
Gdzieś tam
istniało życie. Wyczuwał je od dawna. Daleko, za nieznanymi mu ziemiami,
czekało tętniące życiem miasto, pełne łupów, skarbów i jedzenia. Miasto ludzi,
którzy ośmielili się przetrwać.
Oczywiście
najpierw będzie musiał poradzić sobie z tymi tchórzami z podziemi ruin, które
nazywali Dworcem. Nie wchodzili mu w paradę, bo bali się jego armii, tak jak
bali się właściwie wszystkiego na powierzchni. Wiedział jednak, że drążyli
korytarze ku kamienicom otaczającym jego Plac i zbliżali się powoli ku jego
królestwu. Sądzili zapewne, że jeśli dotrą do niego pod ziemią, nie zauważy ich
na czas a oni zdołają go pokonać. Mieli trochę racji, miasto stało na piwnicach
i podziemiach pamiętających starożytne czasy, na grobach dziesiątek pokoleń i
całych podziemnych kondygnacjach, w które wolał się nie zapuszczać. Ale nawet
tam żyli jego poddani – zwinne szczury toczące niekończące się boje z
rozrosłymi ponad miarę owadami, których umysłów się brzydził i nie chciał
dotykać.
Teraz
nareszcie zostawi to wszystko za sobą. Dotąd brakowało mu tylko dowódcy na
miarę basiora. Przejdzie przez Dworzec, zdobędzie jego bogactwa, a ciałami poległych
nakarmi swoją armię. Ocaleli zaś zasilą jego szeregi.
Będzie może
tęsknił za Placem, przecinającym go podłużnym budynkiem i Podwójną Więżą, ale
przynajmniej ugasi znacznie bardziej palącą tęsknotę, która wypełniała go,
odkąd poczuł tamtą potężną obecność. Tęsknotę za rozwijającym się życiem,
mrowiem ludzi odmiennych od tej dogorywającej społeczności zdziczałych
mieszkańców podziemi Dworca.
Gdzieś tam
tętniło życie pełne pasji.
Uśmiechnął
się i natychmiast całą jego armię przepełniło poczucie radości.
Nie było na
co czekać. Ruszyli ku czekającej na nich, choć nieświadomej jeszcze swojego
losu zdobyczy. Ku terenom zamieszkałym przez wielu ludzi, obiecującym mnóstwo
skarbów i jedzenia.
Zapowiada się nieźle, jak tylko dorwę tą książkę w empiku to kupuje i czytam :)
OdpowiedzUsuńno zajebisty wstep strasznie dziwny ale ciekawy. Jeżeli autor będzie pisał w tej konwencji to super. Jest tu magia co jest dziwne jak na metro ale myślę że to fajny dodatek.
OdpowiedzUsuńJuż w tym tygodniu ukaże się nasza recenzja i tam dokładnie wyjaśnimy jak to jest z tą "magią" :)
Usuń